Przed południem byłem u mojego fryzjera. Jest to ponury cham, ale lubię go bardzo. Jest jednym z przedstawicieli ginącej inicjatywy prywatnej, ma malutki zakładzik w podwórzu na Chmielnej. Lubię atmosferę tego zawodu, pełną niegrzecznej, nieuprzejmej serdeczności, takiej „dla swoich klientów”. Kiedy nikt nie czeka pod ścianą w kolejce, rozmawiamy o kobietach. To odświeża, takie vademecum seksualizmu przy strzyżeniu.
Z tą ginącą inicjatywą prywatną dzieją się dziwne rzeczy w komunistycznej Polsce, w piątym roku sześciolatki. Z prasy i z ogólnego, powierzchownego obrazu życia nie wynika bynajmniej jej istnienie. Wydaje się, jakby już jej nie było, a tymczasem tu i ówdzie widać jakiś sklepik, jakiś warsztacik, jakąś kieszonkową fabryczkę krawatów lub broszek. Przeważnie cichcem, w kącie podwórza, na peryferiach miasta. Przysiągłbym, że większość marksistów nie dostrzega tego społecznego fenomenu — sporego środowiska społeczno-zawodowego (bo nie nazywam tego już klasą), które żyje — i to nieźle — za cenę zmowy milczenia. Ale niektórzy marksiści, ci z urzędów skarbowych i ci z ekonomicznego planowania, umieją cenić sobie tę pogrzebaną za życia instytucję, jaką jest prywatna przedsiębiorczość, i ciągną nekrofilskie korzyści z ruchliwości produkcyjnej tych cieni. Zresztą cienie te muszą oddawać nie byle jakie usługi gospodarcze, skoro prasa, nawet kiedy ma na nich dobrego bacika, musi zachowywać się nader powściągliwie. Czytałem niedawno notatkę w „Życiu Warszawy” o nadużyciach pewnego prywatnego sklepiku, której oględny i pobłażliwy ton zdziwił mnie niepomiernie. Trzy lata temu nie odbyłoby się to tak łagodnie.
Warszawa, 7 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Aleje Jerozolimskie pomiędzy Kruczą a Marszałkowską pozostają jeszcze w nietkniętym stanie popowstaniowym: prowizorycznie załatane ruiny, ocalałe bramy, zrujnowane klatki schodowe, tymczasowo wyremontowane sklepy, obdrapane domy — cały ten paliatyw życia handlowego z pierwszych miesięcy po wojnie trwa tam po dziś dzień. Brudne bramy i obskurne podwórka usiane są brzydkimi sklepami, sklepikami, sklepiczkami, składzikami, warsztacikami, pracowniami pantofli rannych, parasolek, rękawiczek, zabawek, sztucznymi cerowniami, farbiarniami, pralniami chemicznymi.
W kilku bramach i podwórkach kłębi się warszawska, prężna inicjatywa prywatna, zepchnięta sztucznie za pomocą odgórnych dekretów do takiego gospodarczego getta. Pstrokacizna szyldów, wywieszek, tabliczek przypomina żywo dzielnicę żydowską sprzed wojny albo najbardziej handlowe arterie handlowych cities wielkich miast. Jest podobieństwo powierzchowne, dziwaczność bowiem czy zdumiewającą anomalię gospodarczą tych zjawisk można ocenić dopiero po wglądzie w wytwarzane i sprzedawane tutaj towary. Na umiejętnie i przewidująco niepozornych, lichych, tandetnych i brudnawych wystawach w takich samych gablotach leżą kosmetyki znanych firm: „Heleny Rubinstein”, Cediba”, „Elisabeth Arden”, kupony najdroższych angielskich materiałów, nylonowe szczoteczki do zębów obok kremów „Palmolive”, oryginalne aparaty „Gillette” obok włoskich krawatów, najmodniejsze pończochy paryskie „bez szwu” obok krajowych wyrobów pokątnych spółdzielni czy warsztacików prywatnych produkujących imitacje kamei, sztuczną biżuterię, przybory do depilacji brwi i rzęs, pomoce kosmetyczne, grzebienie czy sznurowadła.
Warszawa, 9 marca
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.